Wreszcie przespana noc, chwila względnego spokoju, można podsumować ostatnie trzy dni. Chociaż uczciwiej byłoby powiedzieć ostatnie trzy miesiące.
Ostatnie trzy dni miały w sobie malutki element szaleństwa; Żuk (mobilna ciemnia) w skansenie, ciemnia w oborze, 100 płyt w trzy dni, kilkadziesiąt osób na planie, świńska półtusza wisząca na drzwiach stodoły, swojska kiełbasa i kurze łby na drewnianym pieńku, czarna suknia, pięć godzin snu na dobę, ciągły bieg, zapach lawendy wyczuwalny na dziesiątki metrów. I stojaki pełne płyt.
Tak naprawdę jednak, wszystko zaczęło się wcześniej; na początku wakacji, w czasie wernisażu wystawy „Minione, nie zapomniane” w Muzeum – Kaszubskim Parku Etnograficznym im. Teodory i Izydora Gulgowskich we Wdzydzach Kiszewskich. Widząc po raz pierwszy wystawę w całości, przepięknie zaprezentowaną przez Iwonę Klinger, uznaliśmy, że czas już nadać kształt planowanej 'dalszej współpracy’, że czas na kolejną podróż w czasie; sesję, która nie tylko ukaże zapomniane życie i obyczaje Kaszubów, ale przede wszystkim, zrobi to w sposób i z użyciem technik, które wykorzystane byłyby, gdyby ktoś obyczaje te zarejestrował sto kilkadziesiąt lat temu. Wybór padł na kolodion i kaszubskie wesele.
Daliśmy sobie półtora miesiąca na przygotowania, na zgłębienie tematu, konsultacje z etnografami tak, by powstałe zdjęcia były jak najwierniejsze temu, co zobaczylibyśmy przenosząc się w czasie. podróżując do drugiej połowy 19tego wieku. Szybko też okazało się, że zadanie to niełatwe; źródeł pisanych jest bardzo niewiele i to często sprzecznych, a zabaw ludowych nikt nie fotografował, bo i po co. Przecież moda na wiejskość była jedynie modą, fanaberią, świetną rozrywką zamożnych i wykształcony, która nie miała wiele wspólnego z prawdziwym pragnieniem poznania i udokumentowania tej kultury, czy choćby nawet jej docenieniem. Na szczęście, z pomocą przyszedł nam ojciec założyciel wdzydzkiego muzeum, Izydor Gulgowski, autor fenomenalnej pozycji O nieznanym ludzie w Niemczech (Von einem unbekannten Volke in Deutchland), która, choć napisana z górą sto lat temu, dopiero teraz doczekała się polskiego przekładu i wydania, które zawdzięczamy Instytutowi Kaszubskiemu. Najcenniejszy okazał się być oczywiście rozdział poświęcony zaślubinom, opisującym szczegółowo nie tylko samą ceremonię, ale przede wszystkim towarzyszące jej obyczaje, od wyboru życiowego partnera, przez targi o posag aż po towarzyszące zaślubinom przesądy czy weselne zabawy. Po prostu gotowy scenariusz. Tego po prostu nie można było nie zrobić!
Kolejne tygodnie to wczytywanie się w Gulgowskiego (tekst znam niemal na pamięć), rozpisywanie literackiej w końcu opowieści na sceny, obrazy, kadry. Ponad sześćdziesiąt kadrów. To przygotowania logistyczne; mieszanie wywoływaczy, dojrzewanie kolodionu, przegląd sprzętu, dorabianie płytek obiektywowych, pakowanie wreszcie. Kilka wizyt w Muzeum, oglądanie pomieszczeń, wybór plenerów, kadrów, częstokroć wręcz miejsca, w którym stanie aparat.
W końcu nadeszła niedziela. Żuk wypełniony sprzętem i materiałami, ze skrzynią zawierającą równiutkie sto wyszorowanych szyb wytoczył się spod TSF i rozpoczął stateczną podróż na plan zdjęciowy. Potem było przygotowanie zaplecza, rozstawianie ciemni, organizacja miejsca do płukania płyt, wreszcie pierwsze, na razie testowe zdjęcia. Był i moment paniki, gdy chemia odmawiała posłuszeństwa, na szczęście na krótko.
Potem trzy dni pracy. Na planie od 7 do 21, potem werniksowanie kilkudziesięciu płyt.Pięć godzin snu i z powrotem na plan. A wszystko w warunkach polowych, gdzie sceny ustawiane były w miejscach odległych od siebie ( i od ciemni) o kilkaset metrów, gdzie płyty trzeba było do płukania zanieść do innego pomieszczenia, a do werniksowania do jeszcze innego. Wysiłku nie ma sensu opisywać; kto strzelił 40 płyt jednego dnia, ten wie, o czym mówię. Projekt byłby absolutnie niewykonalny, gdyby nie ciężka harówka całego zespołu; Małgosi Bardoń na planie, Marty Grzybowskiej na zapleczu, moja w ciemni, o wspaniałej trójce z Muzeum (Iwonie Klinger, Bartku Stachowiaku i Mateuszu Słomińskim), którzy odpowiadali za przygotowanie kostiumów, rekwizytów i dobór modeli nie wspominając. Najważniejsze, że się udało. Efekty wkrótce.
Na koniec akcent humorystyczny. W czasie ostatniego spotkania roboczego poprzedzającego sesję okazało się, że nie posiadamy obrączek dla młodej pary (która z resztą niedługo brać będzie prawdziwy ślub). Zadanie ich nabycia przypadło w udziale Małgosi, która, dumna z wyboru, wrzuciła ich zdjęcie na FB. Ot, szybka fota dwóch metalowych kółek i podpis 'obrączki już są’. Biorąc pod uwagę, że truliśmy wszystkim do znudzenia o sesji, że wszystkim o weselu wg. Gulgowskiego mówiliśmy, wydawało nam się, że przekaz będzie jasny. A tymczasem….. dostaliśmy dosłownie dziesiątki gratulacji i życzeń pomyślności wszelakiej na nowej drodze życia. Życzeń które nie ustały nawet, gdy dodaliśmy backstage z sesji pokazujący przed ołtarzem zupełnie inną parę i moją łapę dumnie trzymającą kolodion. Nie mówiąc nawet o podejrzeniach o ślub wzięty potajemnie. Jednym słowem, i wesoło i niedrogo; metalowe obrączki kosztowały 5,90 za sztukę.