Tytułem usprawiedliwienia:)

Chyba muszę się troszkę usprawiedliwić, by nie rzec wytłumaczyć. Albo chociaż wyjaśnić długą nieobecność, brak nowych prac i temu podobne, szczególnie, że ostatnio kolejna osoba wyraziła zdziwienie, że ja jednak żyję i działam.

Otóż tak, żyję, mam się dobrze, działam. A dość długa cisza wynikała z mnóstwa obowiązków i pozytywnych zmian tudzież z mojej niechęci do mówienia o planach, zamiarach. Wolę mówić o tym co zrobiłem, a najchętniej pokazywać to co zrobiłem. Ale, po kolei. Po pierwsze, pandemia.

Pandemia to był taki czas, gdzie wszystko stanęło, a raczej zostało zatrzymane. I nie jest nawet szczególnie ważne, czy to zatrzymanie było dobre czy złe. Było wymuszone i niejako wbrew naszej woli dało chwilę zatrzymania, moment na przemyślenia. Rozumiecie – na ulice chodzić nie wolno, szkoły zamknięte, galerie też, nawet lasy. Niewiele daje się robić, a jednocześnie daje się robić bardzo wiele – bardzo wiele rzeczy, na które wcześniej nie było miejsca, czasu. I nagle zaczynasz sobie zadawać te wszystkie niewygodne pytania. Pytania w stylu: Po co? Czego ja właściwie chcę? Co mi to daje? Pytania, na które często nie umiałem udzielić sobie właściwej odpowiedzi. To właśnie przez takie pytanie zapadła decyzja o zamknięciu galerii na Ogarnej. Kto czasami zagląda do mnie na stronę albo na FB zna historię fatalnej współpracy z miastem, zatajonej informacji o wpisie do rejestru zabytków, indolencji Gdańskich Nieruchomości. Tak, galerię robiłem dla nas. Ale też uważam, że była ona dla innych, dla turystów, dla osób odwiedzających miasto. Urabialiśmy sobie ręce po łokcie, robiliśmy otwarte warsztaty czy wykłady, a miasto na każdym kroku okazywało lekceważenie bądź niechęć. Czarę goryczy przelała 'pomoc’ miasta – szumnie ogłaszana w mediach, a ograniczona do zwolnienia z czynszu na 30 dni. Z czynszu, ale już nie z na przykład opłat za śmieci. Bo jak wiadomo zamknięta na cztery spusty galeria dalej produkuje śmieci. Dużo śmieci. Cudownie czułem się, gdy do galerii przyjeżdżali ludzie z Lublina czy Krakowa, gdy słyszałem, że przyjechali specjalnie do nas. Ale uważałem i uważam, że galeria taka jak nasza stanowiła wartość nie tylko dla nas, ale i dla miasta. I że nie zasługiwała na to ostentacyjne lekceważenie czy niechęć. A skoro w czasie pandemii nie mogliśmy liczyć nawet na zwolnienie z czynszu na czas lockdownu ( a więc pomoc, której bardzo często udzielali najemcom prywatni właściciele nieruchomości i która, jak by się dobrze uprzeć ma umocowanie w prawie) to uznaliśmy z Małgosią, że w takim razie miasto nie może już liczyć na nasze zaangażowanie i nie chcemy w tej chwili prowadzić galerii w tym miejscu i formule. Ale spokojnie, galeria wróci. I to wróci fajniejsza niż wcześniej.

Po drugie, Then & Now. Rachunków sumienia ciąg dalszy. Then & Now to wspaniała rzecz, jeden z naszych największych sukcesów i z radością sygnalizuję, że po pandemicznej przerwie przygotowujemy kolejną edycję. Tyle, że nie w Gdańsku. Pierwsza edycja powstała przy wspaniałej współpracy Gdańskiej Galerii Fotografii. Pewnie dlatego, że my za wszystko płaciliśmy. Może dlatego, że budżet GGF nie pozwalał na zrobienie kolejnej wartościowej wystawy (to oczywiście domniemanie). Faktem jest, że wystawa była sukcesem, faktem jest tłum na wernisażu, faktem są liczni odwiedzający w trakcie wystawy, nie tylko Polacy. Faktem jest też to, że artyści z takich np. Stanów Zjednoczonych planowali przylot na wernisaż kolejnej edycji i odwoływali rezerwacje w ostatniej chwili ze względu na lockdown. Faktem jest też, że ówczesny Dyrektor Muzeum wystawy nie otworzył. Podobnież miał grypę. O ile kojarzę krótką grypę. Ale nie chcę wyciągać wniosków. Ze strony miasta oczywiście nikt imprezy nie zaszczycił, choć media naprawdę stanęły na wysokości zadania.  Faktem jest też, że gdy niewiele później potrzebowaliśmy przy kolejnym działaniu wsparcia miasta (po raz pierwszy z resztą), zostaliśmy odesłani na koniec kolejki, a przy próbie rozmowy o galerii odesłano nas do pracowni dla artystów. Nie po rozmowie, bez rozmowy. I tak sobie wtedy pomyślałem. Za swoje pieniądze, bez żadnego wsparcia (poza czysto symbolicznym patronatem, z którego nic praktycznego nie wynika) ze strony miasta czy jakiejkolwiek władzy publicznej, kosztem swojej, nieopłacanej pracy i czasu wolnego zrobiliśmy w Gdańsku kilkanaście sporych wydarzeń. Osiem edycji konkursu Moje Pomorze, międzynarodowy Pinhole World, kilka Spotkań z Mistrzami, licho wie ile darmowych warsztatów. Ufundowaliśmy ileś tam nagród (finansowych i rzeczowych), zrobiliśmy kilkanaście sporych wystaw. Czy było warto? Było. Czy ktokolwiek z tak zwanych 'czynników’ to docenił? Nie. W żaden sposób. Jedyne co usłyszeliśmy to stwierdzenie, że to wygląda jak fanaberia bogatego człowieka. Z tym bogactwem to bym polemizował (niestety), ale to chyba faktycznie fanaberia, skoro nikt poza nami tego nie docenia, a kiedy potrzebujemy dość banalnej pomocy albo choćby piętnastu minut uwagi ze strony władzy, nie możemy na nie liczyć. Komentarz w każdym razie utkwił i zmusił do myślenia. Szczególnie, że współpraca przy organizacji drugiej edycji…. No cóż, szczegóły niech pozostaną między wtajemniczonymi, docenić trzeba, że tym razem Muzeum dołożyło się finansowo. Czy te pieniądze były warte niesmaku jaki pozostał? Nie dla mnie. Skoro więc Then & Now jest fanaberią, zachcianką, to zrobimy go na swoich warunkach, w innym miejscu, ale równie dobrze. W Gdańsku najwidoczniej nie jest potrzebny. I dobrze.

Po tych doświadczeniach musieliśmy parę rzeczy przemyśleć, a pandemia niejako narzuciła nam czas wolny dla tych przemyśleń. I skoro to co robimy okazało się być fanaberią i nie okazało się być szczególnie ważne, będziemy robić to dalej, ale jako właśnie fanaberię – na tyle, na ile będziemy w stanie poświęcić na ten cel pieniądze i czas bez wielkich wyrzeczeń i w taki sposób, żeby dawało nam to radość i satysfakcję bez kompromisów i negocjacji czy dostosowywania się do innych. I tylko z tymi partnerami którzy chcą z nami pracować i dla których te same rzeczy mają wartość.

Po trzecie, dom. Dom, nie mieszkanie. Plan pojawił się już nieco wcześniej, ale ostatecznego kształtu nabrał tuż przed pandemią. Od zawsze wiedziałem, że wiele rzeczy, które pragniemy robić nie ma bezpośredniego przełożenia na dochody (no chyba, że mówimy o ich uszczupleniu). Przez lata nauczyliśmy się, że na sensowne wsparcie ze strony władz lokalnych nie ma co liczyć, a więc o przestrzeń do realizacji marzeń i fanaberii musimy zatroszczyć się sami. A że nie są to, wbrew temu co parę osób zdaje się sądzić, fanaberie bogatych ludzi, nie stać nas na wynajęcie czy kupienie przestrzeni w centrum miasta. Nie jest nam ona z resztą potrzebna. Dlatego też ja, zaprzysiężony mieszczuch i dziecko bloków przeniosłem się z Małgosią (ona to chociaż miała tu doświadczenie) na wieś, gdzie za cenę naszego gdyńskiego mieszkania mamy to, czego nam potrzeba. I dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że w mieście wcale nie byłem szczęśliwy.

Tak czy siak, pandemia, konieczność dostosowania się do zmieniających się okoliczności, zmiana siedziby szkoły, przeprowadzka, remont, likwidacja galerii, tworzenie nowej pracowni…..ani się człowiek obejrzał, jak minęło półtora roku. Półtora roku bez wystaw, właściwie bez tworzenia fotografii, ale też półtora roku pełnego wysiłku, pracy i radości. Półtora roku, które zmieniło życie. I wtedy stało się coś, czego tak na serio nigdy nie brałem pod uwagę.

Po czwarte. Doktorat. Kiedyś dawno temu się przymierzałem, ale to w zupełnie innym kierunku. Kiedyś dawno temu nawet mogłem. Ale nie zrobiłem. Trochę żałuję, trochę nie, bo zrobiłem mnóstwo innych fajnych rzeczy. W każdym razie doktoratu na ASP nigdy nie brałem w ogóle pod uwagę. Był taki moment, że coś tam się roiło, coś tam mi sugerowano na innej uczelni, ale to takie bardzo mało konkretne było i do niczego nie doprowadziło. W Warszawie było inaczej. Dowiedziałem się o naborze do Szkoły Doktorskiej na ostatnią chwilę. Przeczytałem szczegóły jeszcze później. Bardzo dosłownie na za pięć dwunasta. No dobra, na dwa dni przed końcem rekrutacji. Grzech było nie spróbować. No i się udało. Konkurencja była spora, bardzo nawet spora. Komisja miała ze mną pewien problem, ostatecznie musiała powracać do pierwszej części rekrutacji, bo byliśmy na równi z konkurentką, ale się udało i znalazłem się wśród pięciu wybranek i wybrańców w Szkole Doktorskiej warszawskiej ASP. I świat się zmienił.

Tak, mówię to zupełnie serio. Świat się zmienił, a raczej ja zobaczyłem inną jego część. Przez poprzednie kilkanaście lat większość ludzi dookoła powtarzała mi, że to co robię, że cała ta fotografia historyczna, to tak naprawdę nie ma większego sensu. Że to taka fanaberia (znowu ta fanaberia) i po co to komu. Pierwszy raz kłam tym twierdzeniom zadałem galerią, która była doświadczeniem cudownym i pokazała, że fotografia artystyczna ma swoje miejsce również na rynku. Ale nic nie przygotowało mnie na to, z czym zetknąłem się na Akademii. Nic nie przygotowało mnie na stwierdzenie, że moja praca, badania nad dawnymi technikami, które prowadzę mogą mieć kluczowe znaczenie i są niezwykle ważne. I nic nie przygotowało mnie na to, że (chyba po to, żebym nie myślał, że to tylko czcze słowa), Narodowe Centrum Nauki uzna te badania za na tyle ważne, by je sfinansować przyznając jeden z zaledwie piętnastu grantów w tym akurat programie. Po raz pierwszy nie zajmuję się dawną fotografią wbrew otoczeniu, pomimo kąśliwych uwag i pobłażliwych spojrzeń, ale korzystając ze wsparcia, merytorycznego i finansowego, w poczuciu, że to co robię jest ważne nie tylko dla mnie. Wspaniałe uczucie, jak i całe doświadczenie studiowania w tym miejscu, w otoczeniu tych ludzi.

Ale Akademia i Szkoła Doktorska, szczególnie w połączeniu z projektem badawczym to także swoisty cyrograf. Ciągłe wyjazdy do Warszawy, poświęcony im czas, lektury do przeczytania, teksty do napisania, punkty do zdobycia. Projekt badawczy to także setki, bądź raczej tysiące bardzo mało spektakularnych godzin, których jedynym wymiernym rezultatem są kolejne strony notatek i kolejne mniej lub bardziej udane testy trafiające do przepastnych szuflad mojej promotorki. I tak minęło kolejne półtora roku, prawie już dwa.

I tak oto, nie ma mnie od dobrych trzech lat, chociaż tak naprawdę jestem. Jestem bardziej niż wcześniej bo robię to co chcę, to w czym czuję się najlepiej i o wartości czego jestem przekonany. Bo robię to w miejscu i wśród ludzi, gdzie jest to ważne, którzy doceniają znaczenie i potencjał mojej pracy. A to uskrzydla.

Parę tygodni temu, 28 listopada ubiegłego roku, był dzień symboliczny. Po kilku latach przerwy, po raz kolejny otwierałem swoją wystawę, otwierałem ją w miejscu, które przez ostatnie lata doświadczyło problemów i które, podobnie jak ja, nie było tak aktywne jak wcześniej. W miejscu o wspaniałej tradycji, w miejscu, którym od paru miesięcy opiekuje się Małgosia i któremu przy mojej niewielkiej pomocy stara się przywrócić dawny blask.  W miejscu, któremu przez ten czas ponownie stworzyliśmy warunki, by mogło normalnie funkcjonować, służyć członkom ZPAF OKP i ubogacać scenę kulturalną Torunia. Otwierając wystawę mówiłem o nowym otwarciu dla galerii, ale było to też nowe otwarcie dla mnie bo dziś wiem, że to, co mnie obciążało i ograniczało jest już za mną. Bo przez czas, kiedy zdawałem się niewiele robić, zrobiłem więcej niż kiedykolwiek wcześniej i stworzyłem podwaliny, warunki by robić to, co chcę robić w przyszłości. Bo przez ten czas znalazłem też dodatkową wartość rzeczy, którymi od dawna się fascynuję. I również dlatego, że przez ten czas nauczyłem się więcej niż przez poprzednią dekadę, poznałem narzędzia i technologie, których istnienie wcześniej jedynie podejrzewałem. Narzędzia i procesy fotograficzne, które w najbliższym czasie zobaczycie w działaniu.