Parę dni temu, jak co rano zajrzałem na 'pewien znany portal społecznościowy’, tylko po to by zostać natychmiast niemal uderzony filmem przedstawiającym ćwiartowaną za życia krowę. Filmem tak graficznym, że mało nie oddałem śniadania (choć było bezmięsne). I to pomimo wcześniejszego zablokowania większości kanałów lubujących się w brutalnym nawracaniu na wegetarianizm.
Film szybko wyłączyłem i przeniosłem się na 'znany portal informacyjny’. który natychmiast zaproponował mi dwie transmisje na żywo (no dobrze, w chwili, gdy włączyłem komputer nie były już na żywo, tylko z parogodzinnym opóźnieniem, ale to bez znaczenia) ukazujące jak jakiś porąbaniec morduje uczniów w szkole na Florydzie. Transmisje nakręcone 'tu i teraz’, w czasie gdy rozlegały się strzały, przez kryjących się pod ławkami uczniów. Transmisje wydarzeń, o których mało kto pamięta trzy dni później, gdy piszę ten tekst.
Wieczorem tego samego dnia miałem przyjemność oderwania się od krwisto czerwonej, przepełnionej przemocą, realną choć szczęśliwie nie dotykającą mnie osobiście, rzeczywistości i poobcować z przepięknymi pracami Wańskiego, a także wysłuchać świetnego wykładu Krzysztofa Jureckiego Wańskiemu poświęconego. Nie ukrywam tu z resztą, że bardzo lubię słuchać wypowiedzi Krzysztofa, ponieważ nieodmiennie dają mi do myślenia, inspirują a często też budzą niezgodę, chęć do dyskusji, a to przecież w fotografii niezwykle cenne. W tym akurat wykładzie najwięcej do myślenia dały konkluzje o miejscu piktorializmu w dzisiejszej fotografii, a także o wartości poszczególnych jej rodzajów, z których jako najważniejszą prelegent wybrał fotografię ukazującą nam nieznane zło, cierpienie, konflikty, otwierającą nasze oczy czyli w dużym skrócie dominujący od kilkudziesięciu lat nurt fotografii prasowej.
Tyle tylko, że przez te kilkadziesiąt lat nasz świat się zmienił. Wróćmy na moment do wspomnianego filmu o cierpieniach nieszczęsnej krowy i do transmisji na żywo, od których nieco mimo woli rozpocząłem dzień. Czy zmieniły one coś w moim życiu? Czy wniosły nową wartość, informację, wrażliwość? Otóż nie. Nie wniosły nic ponieważ widziałem takich materiałów dziesiątki, jeśli nie setki. Więcej, zdążyłem się na nie na pewien potworny sposób uodpornić, wyrobić w sobie mechanizmy obronne podobnie jak coraz większa ilość ludzi dookoła mnie. Mechanizmy obronne bez których co wrażliwsi z nas będą mieli roblem z zachowaniem równowagi psychicznej wobec ciągłego ataku bólu i cierpienia jaki odbywa się za pomocą rozmaitych mediów. Można więc zaryzykować twierdzenie, że oba filmy przyniosły efekt odmienny do oczekiwanego.
Gdy ćwierć wieku temu Saddam nakazał podpalenie szybów naftowych w Kuwejcie, fotografować je pojechał sam Sebastiao Salgado. W czasie, gdy fotograf przemierzał pół świata, na zdjęcia czekały najważniejsze magazyny, czekali czytelnicy. Powstał materiał, który zobaczył niemal cały świat zachodni, materiał ważny, który wielu z nas pamięta do dziś. I bez niego wiedzieliśmy oczywiście, że szyby płoną, ale była to w dużej mierze wiadomość tekstowa, słowna, poparta kilkoma migawkami w telewizji. Niekompletna i dozowana. Czy gdyby dzisiaj szyby zapłonęły ponownie Salgado również udałby się do Kuwejtu? Gdyby oczywiście dalej uprawiał ten rodzaj fotografii. Może i tak, otwartym jednak pozostaje pytanie, czy świat i magazyny nadal czekałyby na jego zdjęcia. Śmiem w to wątpić.
Przez te 25 lat świat bardzo się zmienił. Kiedyś informacja docierała do nas za pośrednictwem jasno określonych kanałów o ograniczonej przepustowości. Przeciętny 'Kowalski’ nie wiedział i nie mógł wiedzieć co dzieje się w Afryce, na Bliskim Wschodzie czy w wielu innych miejscach, jeśli nie pojechał tam dziennikarz, fotograf czy filmowiec, który smutną często rzeczywistość zarejestrował, przetworzył i pokazał w magazynie, albumie czy filmie dokumentalnym, który tenże 'Kowalski’ musiał następnie obejrzeć bądź przeczytać. Dziś jest zupełnie inaczej. W niemal każdym zakątku świata są całe chmary ludzi wyposażonych w smartfony z aparatami i kamerami wysokiej rozdzielczości, połączonymi z internetem, który oplata naszą planetę coraz ciaśniejszą, coraz kompletniejszą siecią. Informacja, szczególnie ta dotycząca cierpienia i nieszczęść właśnie wylewa się wręcz z ekranów komputerowych i wyświetlaczy smartfonów na całym świecie, wypełnia portale społecznościowe, gdzie widok kobiecego sutka stanowi wykroczenie karane zablokowaniem konta, ale można bez skrępowania publikować filmy, na których jedni ludzie rozcinają drugich maczetami. A wszysko to dostępne jest tu i teraz, w czasie rzeczywistym lub niemal rzeczywistym. Dziś nie potrzebujemy dziennikarza, który pojedzie pokazać nam tragedię zakładników mordowanych przez Daesz bo zrobią to sami mordercy. Żaden fotograf nie musi też pokazywać nam zniszczonego Aleppo bo zrobią to i mieszkańcy, i syryjskie władze i dziesiątki organizacji humanitarnych zbierających datki dla potrzebujących, a przy okazji hojnie raczących nas obrazami ich krzywdy. Tysiące, jeśli nie miliony autorów, nadawców, organizacji konkurują o naszą uwagę, o nasze współczucie, starają się wzbudzić nasze emocje, uderzyć obuchem jeszcze mocniej, a świat zaczął jawić się jako jeden wielki rynsztok wypełniony krwią i okrucieństwem, choć pod tym względem wcale nie zmienił się przez ostatnie pół wieku.
Jako pierwsze połapały się w tym redakcje gazet, które zwolniły większość fotografów prasowych. Oczywiście wszyscy uznaliśmy, że to po prostu taka głupia oszczędność z ich strony, że darmowy content dostarczany przez amatorów jest zwyczajnie tańszy. Myślę jednak, że nie była to jedyna przyczyna. Przecież, gdyby fotografia prasowa jaką znaliśmy dotychczas nadal ściągała tysiące czytelników, gdybyśmy nadal czekali na materiał ukazujący tragedię na Florydzie czy płonące szyby, żaden wydawca przy zdrowych zmysłach by z tego materiału nie zrezygnował w imię pewnej oszczędności. Bo byłoby to jak zarżnięcie kury znoszącej złote jaja tylko dlatego, by oszczędzić na karmie.
Tyle tylko, że dzisiaj mało kto czeka na zdjęcia z Florydy. Ba, mało kto chce je w ogóle zobaczyć, bo wszyscy widzieliśmy już kilka filmów, dziesiątki zdjęć amatorskich, oglądaliśmy relacje na żywo spod szkolnej ławki sam na sam (niemal) z mordercą i zwyczajnie wiemy, co się wydarzyło. Więcej, mamy po prostu dość tej informacji, tego przekazu w nieskończoność usiłującego uwrażliwić nas i obciążyć całym złem, bólem i cierpieniem świata.
Czy to oznacza, że fotografia prasowa skończyła się? Albo czy skończyła się fotografia jako taka? Nic bardziej mylnego. Po prostu, podobnie jak przy każdej rewolucji technologicznej, nadszedł czas na zmianę podejścia, ponowne zdefiniowanie swej roli i zapewne też przewartościowanie, zmianę hierarchii ważności. Oczywiście pozostaną zapewne jeszcze przez wiele lat krwawe tajemnice, które odkryć może fotoreporter czy dokumentalista. Nadal są miejsca, gdzie informacja jest ściśle kontrolowana, gdzie nie ma smartfonów i internetu jak i takie, z których wydobywać ma się prawo jedynie 'słuszna’ informacja. Jest przecież Korea Północna, są i rejony konfliktów, w których zaangażowane są główne mocarstwa zazdrośnie strzegące monopolu informacyjnego. Ale nawet tu znaczenie fotografii jakby spadło – przecież o tragedii Korei wiemy od pokoleń i nic z tego nie wynika.
Kolejna już po cyfrowej rewolucja technologiczna w fotografii stała się faktem niezależnie od tego, czy zmiany nam się podobają czy nie. Podobnie jak faktem stał się inny obieg informacji i inna jej dostępność, jak faktem stało się to, że zamiast musieć informacji szukać musimy ją jedynie selekcjonować, a często i bronić się przed nią dla własnego bezpieczeństwa. Podobnie jak Salgado w pewnej chwili nie wytrzymał ilości brudu, bólu i zła, z którym musiał się w swoim zawodzie mierzyć i zmienił zupełnie rodzaj uprawianej fotografii, odbiorcy zdjęć też często nie wytrzymują już dawki zła i przemocy, którą są codziennie traktowani, a jeśli nawet nadal ją akceptują, to ma ona wartość tylko tu i teraz. Nie za tydzień. A nie każdy fotograf ma tyle 'szczęścia’ co Burhan Ozbilici. Dostrzegli to wydawcy gazet i magazynów, dostrzegły to korzystające z fotografii organizacje, dostrzegł to chyba również ruch amatorski, którego fotografia idzie w zupełnie innym kierunku. Czas najwyższy by dostrzegli to także krytycy i sami fotogafowie zawodowi, artyści, a przede wszystkim fotografowie prasowi, którzy dalej próbują zaklinać rzeczywistość i trwać przy wartościach i przekonaniach rodem z poprzedniego wieku, sprzed dwóch już rewolucji. Wystarczy z resztą spojrzeć na World Press Photo, najważniejszy konkurs fotografii prasowej; nie wiem, które zdjęcie go wygra, ale wiem, jakie to będzie zdjęcie. Będzie to zdjęcie najbardziej ze wszystkich okrutne, krwawe i epatujące bólem, cierpieniem i przemocą. Zdjęcie, którego chyba nie chcę już oglądać.
Czas już najwyższy poszukać nowego znaczenia fotografii, również prasowej, które pozwoli jej odnaleźć się i rozwijać w świecie, gdzie aparat bądź kamera jest na każdej niemal latarni i w każdej niemal kieszeni, w świecie, gdzie większość ludzi znakomicie wie jak strasznie zły ten świat jest, ale mało kto dostrzega zwykłe piękno. A przede wszystkim w świecie, który w coraz większym stopniu traci indywidualny charakter, spojrzenie, myślenie, odczuwanie. A przecież to właśnie one od zawsze były domeną artystów???