No ‘jaja’ czyli czemu jesteśmy w czarnej d….

24 kwietnia 2014; jeden z ważniejszych fotograficznie dni bieżącego roku, przynajmniej w trójmieście. Dzień wernisażu wystawy Erwina Olafa, czyli pierwszej od bardzo dawna gwiazdy współczesnej fotografii światowej, której prace pokazywane są w trójmieście. Przede wszystkim wielkie i szczere ukłony w kierunku osób, które potrafiły artystę tego formatu sprowadzić do trójmiasta; to wielkie osiągnięcie i z pewnością gigantyczna praca – serdecznie dziękuję.

Teraz niestety beczka dziegciu zalewająca wspomnianą wcześniej łyżkę miodu, czyli rzeczywistość polska.

1. wykład otwarty Erwina Olafa. Sala ASP, a więc wydawać by się mogło uczelni, która najbardziej ze wszystkich powinna być przygotowana do takiej właśnie prezentacji. W audytorium tłum, ludzie siedzą na podłodze, stoją pod ścianami, czyli można po raz kolejny mówić o sukcesie. Pewną część tego tłumu stanowią osoby, którym przyjść wypadało, bądź po prostu przyjść musiały; widać brak zainteresowania. Czyżby któryś z wykładowców sprawdzał obecność? Zdecydowana jednak większość jest szczerze zainteresowana, stara się z wykładu wynieść jak najwięcej; nie często przecież jest taka okazja. I oto zgrzyt pierwszy; pokazywane przez prelegenta zdjęcia widzimy jakby w trójwymiarze, tylko bez okularów. Mówią jakby, bo nie jest to trójwymiar pełny; krawędzie zdjęć są ostre, środek rozjeżdża się rozpaczliwie. A przecież wszystkie fotografie Olafa znane są z doskonałości technicznej, dbałości o każdy detal; ta projekcja to brutalne, sadystyczne morderstwo na zdjęciach. W połowie wykładu artysta zauważa, co się dzieje. Prosi organizatorów o poprawienie jakości obrazu; usłyszawszy, że nic się nie da zrobić z rozbrajającą bezradnością obraca ku widowni swój monitor, na którym obraz widać prawidłowo. Żenada do kwadratu; Akademia Sztuk Pięknych, świątynia sztuki, miejsce, które powinno dawać najlepszy przykład i totalnie rozjechany obraz na projektorze, który w najmniejszym stopniu nie przeszkadza organizatorom, obecnym na wykładzie władzom uczelni; zwraca na niego uwagę jedynie artysta i jeden uczestnik wykładu wyrażający głośno swoje oburzenie. Kiedyś pewnie można byłoby sytuację wytłumaczyć brakiem pieniędzy i pewnie byłoby to wytłumaczenie nie do odrzucenia; ale nie dzisiaj. Aula wyposażona jest dobrze, nawet bardzo dobrze, projektory wiszące pod sufitem to sprzęt wysokiej klasy, każdy kosztuje po ładnych parę tysięcy złotych. Po prostu nikomu nie przeszkadza, że jest źle, nikt nie zada sobie trudu by ustawić prawidłowo obraz. Jeśli taki jest wzorzec, jak możemy oczekiwać, że artyści będą do takich szczegółów jak jakość czy prezentacja wagę przywiązywać? Może to właśnie tak wielu fotografów po ASP uporczywie robi nieostre zdjęcia?

2. Nadal jesteśmy na wykładzie; Erwin Olaf mówi po angielsku, a więc w języku dla siebie obcym ale dość powszechnie znanym. Miło z jego strony, że nie mówi po holendersku bo niewielu z nas by zrozumiało. Jest też oczywiście tłumaczka ale cóż to dopiero jest za dziwo. Z dziesięciu zdań robi jedno, odwraca znaczenie tego, co mówił artysta, gubi się w zeznaniach, cenzuruje jego wypowiedzi. Wszystkie soczyste żarty giną w przekładzie; artysta też chyba to dostrzega bo po kolejnej zagubionej sprośności z zaskoczeniem pyta „no jaja?”  Należałoby raczej zakrzyknąć „no bez jaj proszę!” Rozumiem, że usługi kompetentnego tłumacza kosztują, zauważyłem też, że prelegent był klasycznym koszmarem tłumacza nie robiącym przerw we właściwych momentach. Ale to, co słyszeliśmy na wykładzie było jakąś koszmarną parodią, która nie miała prawa się wydarzyć.

3. Wystawa; kolejny wielki plus dla organizatorów, bo zaprezentowana jest pięknie; przemyślany rozkład zdjęć, dobrze zaaranżowana przestrzeń, kompletne opisy włącznie z techniką wykonania poszczególnych prac. To, co widzę niczym nie odbiega od prezentacji wystawy Avedona w Berlinie. Na wernisażu tłum niebywały; mam nadzieję, że osoby decyzyjne wyciągną wnioski i takich wystaw będzie więcej. Niestety znowu zgrzyt; by kupić katalog trzeba stać pół godziny, bo panie nie nadążają (jakież to trudne, od wszystkich taka sama suma, wszyscy biorą tą sama książkę, nikt nic nie ogląda). Ma się wrażenie (oby mylne), że sprzedaż katalogów w tym jednym dniu przekracza sprzedaż z całego poprzedniego miesiąca i nikt nie wie, co z tym zrobić. Chociaż, może i tak jest, szczególnie, że katalog świetny.

Niestety znowu przegrywamy z techniką; w czasie podziękowań i przemówień mikrofony co chwila sprzęgają, głośniki wydają dziwne dźwięki; działający sprzęt audio na prawdę nie jest taki drogi. Tu chociaż osoba techniczna próbuje reagować, regulować mikrofony. Szkoda, że nie udało się tego zrobić wcześniej, dobrze jednak, że chociaż w Muzeum takie problemy nie spotykają się z obojętnością.

4. wystawy ciąg dalszy; ‘artystka’ z ASP wyciąga łapę by pomacać prezentowaną odbitkę barytową. Dzięki Bogu za szybę, ale jakby prace były prezentowane tak, jak Bogdana Konopki, czyli bez szkła, byłby problem. Nasuwa się pytanie czy pani artystka w ogóle wie, co to jest ten baryt, albo co oznacza odbitka kolekcjonerska czy archiwalność? Albo na przykład, że ludzki pot potrafi na przestrzeni lat zniszczyć obraz srebrowy? Obawiam się, że nie bo przecież u nas od dawien dawna nikt już nie myśli ani nie naucza w tych kategoriach, a papieru barytowego sprzedaje się w całym kraju trzy pudełka rocznie (i to niestety nie jest żart).

4. Na koniec konstatacja najsmutniejsza. Zderzenie podejścia do wybitnego artysty w wydaniu polskim i holenderskim. Tak; wiem, że Olaf to duże nazwisko, znaczący artysta i że niewielu mamy polskich fotografów tego kalibru. Ale parę postaci znaczących by się znalazło i to zarówno tych starszych jak choćby Konopka czy Horovitz (jak wielu wybitnych polaków mieszkających poza Polską) albo inny Bujak czy nieżyjąca już Rydet, jak i młodszych, którzy utrzymują już wyłącznie strony internetowe po angielsku (smutne, prawda?). Na wystawie Olafa w leżącym ponad trzysta kilometrów od Warszawy (i ambasady) Gdańsku jest ambasador Holandii, jest atache kulturalny, a część pokazywanych prac pochodzi z kolekcji Ministerstwa Spraw Zagranicznych Holadnii. Również ambasada finansowała druk katalogu, aktywnie uczestniczyła w przygotowaniu wystawy. Sam budynek ambasady udekorowany jest od lat pracami Erwina Olafa; i śmiem podejrzewać, że nie jest to jedyna holenderska ambasada prezentująca dzieła Olafa, czy innych współczesnych fotografów holenderskich.

I tu nasuwają się oczywiste pytania; ile dzieł polskich fotografów współczesnych zostało zakupionych przez nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych? Na ilu wernisażach współczesnych fotografów (bądź w ogóle współczesnych artystów) polskich obecni są nasi ambasadorowie, szczególnie jeśli muszą jechać na nie ponad trzysta kilometrów. Ile wystaw współczesnych polskich fotografów współorganizują nasze ambasady? Ile polskich ambasad jest udekorowanych kolekcjonerskimi fotografiami współczesnych polskich autorów? Jakie działania podejmują polscy dyplomaci by promować naszych twórców za granicą?

I tak oto świetna wystawa, duże wydarzenie artystyczne uzmysławia, czemu polska fotografia jest, i jeszcze długo pozostaje w czarnej d… . Bo pozostanie, dopóki nie zaczniemy z jednej strony dostarczać przyszłym twórcom najlepszych wzorców, również  jeśli chodzi o wymogi jakościowe, techniczne, o szacunek dla oryginału, dla dzieła artysty, o jego prezentację i oprawę. Pozostanie tak długo, jak długo będziemy twierdzić, że sama idea, oderwana od prawidłowego, perfekcyjnego wykonania jest wystarczająca. Pozostanie dopóki będziemy pokazywać rozjeżdżający się obraz i udawać, że wszystko jest dobrze. Dopóki większość artystów fotografików nie będzie potrafiła wykonać odbitki kolekcjonerskiej, a portfolia będą prezentowane w teczce z mini labu.

Ale też z drugiej strony, niewiele się zmieni, jeśli nie będziemy wyszukiwać najciekawszych własnych twórców i promować ich tak, jak robi to Holandia czy inne kraje. Póki wernisaże zagraniczne nie staną się wydarzeniem politycznym współorganizowanym przez ambasadorów, póki w urzędach czy placówkach dyplomatycznych nie zagoszczą na stałe prace najciekawszych twórców, póki kolekcjonowanie i promowanie polskiej sztuki nie stanie się przywilejem i jednocześnie obowiązkiem elit, w tym politycznych. Bo prawdziwe wsparcie, jakiego można udzielić artyście to nie stypendium (chociaż często są one bardzo, ale to bardzo ważne i potrzebne), ale promocja, szacunek, poczucie, że jest się docenianym, a to co się robi ma dla kogoś znaczenie.