Taka obserwacja:) Odkąd sięgam pamięcią, słyszę ciągłe utyskiwania na brak zainteresowania kulturą. Słyszę, że nasze społeczeństwo kultury nie docenia, że nie jest nią zainteresowane, nie chcę poświęcać na nią czasu. Słyszę, że organizowanie wydarzeń kulturalnych nie ma większego sensu, bo nikt się nimi nie interesuje. Jednym słowem, ciągle słyszę, że twórcy i działacze się starają, tylko społeczeństwo nie dorasta i przez to, mimo najszczerszych chęci (…), i tak dalej.
Tymczasem okazuje się, że telewizyjna transmisja z Konkursu Chopinowskiego biła rekordy popularności nie tylko za granicą, ale i w kraju. Na wykładzie Erwina Olafa zabrakło miejsc nie tylko na krzesłach, ale i na schodkach, a reszta widowni stała. Na wernisażu wystawy tego samego autora ciężko było przebić się przez tłum, podobnie na wystawach Zofii Rydet, czy Kacpra Kowalskiego. Przed chwilą wróciłem z pokazu filmu Sól Ziemi; sala wypchana po brzegi, nie widziałem ani jednego wolnego miejsca.
I tu pojawia się pytanie. Czy naprawdę problem tkwi jedynie w odbiorcach? Czy naprawdę jest tak, że to nasze społeczeństwo cofnęło się w rozwoju i interesuje je tylko koncert muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej albo hamburger ze znanej sieci? A może jednak problem leży nie tylko w odbiorcach, ale również, bądź przede wszystkim, w twórcach i instytucjach kultury? Może powodem tak niskiego zainteresowania wydarzeniami kulturalnymi jest nie tylko fakt, iż szeroko pojęta kultura, szczególnie ta wysoka, przestała Polaków interesować, lecz to, że nazbyt często na wystawach, w galeriach, teatrach czy na salach koncertowych widzimy 'dzieła’ miałkie, naciągane, po prostu kiepskie. Może prawdziwym problemem jest fakt, że ogromny procent 'wydarzeń kulturalnych’ powstaje po to, by zdobyć grant czy dofinansowanie, bo od niego zależą pensje pracowników i pieniądze na utrzymanie instytucji je organizującej? A te zdobywa się wpisując wydarzenie w aktualne oczekiwania urzędników i polityków, a nie tworząc wartościową sztukę? Może wreszcie problemem jest jakość prac samych artystów, częstokroć (choć oczywiście nie zawsze), mogących zaistnieć tylko w środowisku kolegów, znajomych i wzajemnych zależności? Prac, gdzie dorobiona ideologia ma skrywać braki warsztatowe lub, co jeszcze gorsze, brak pomysłu, inspiracji?
To oczywiście tylko luźna myśl, i wcale nie muszę mieć racji. Ale, skoro na części wydarzeń jest tłum, a wiele osób potrafi pojechać na wystawę do Londynu czy Berlina nie odwiedzając jednocześnie tych organizowanych w Gdańsku czy Warszawie, to może jednak coś jest na rzeczy?