Taki paradoks – z jednej strony, fotografia srebrowa i historyczna to fotografia wymagająca od twórcy największego nakładu pracy, największej ilości serca włożonego w każdą odbitkę. Jest to też fotografia o największym potencjale kolekcjonerskim; w końcu odbitki powstają w bardzo niewielkich nakładach lub są wręcz unikatowe. Z drugiej zaś strony jest to fotografia, w przypadku której jesteśmy chyba najbardziej skłonni do oszczędności bądź wręcz skąpstwa; kupowania tanich papierów, kiepskich odczynników, o najtańszych możliwych aparatach czy obiektywach nie wspomniawszy. Przynajmniej w Polsce.
Muszę przyznać, że zupełnie tego nie rozumiem. Przecież bez problemu wydajemy ciężkie tysiące na aparaty cyfrowe; trzy tysiące na body ze średniej półki, sześć, czy nawet kilkanaście na pełną klatkę. Co najmniej drugie tyle na szkła. Nie jeden raz widzi się plecak fotograficzny wypełniony sprzętem o wartości ponad dwudziestu tysięcy. Do tego dochodzi komputer, oprogramowanie…. Z drugiej strony półtora tysiąca za takiego Mentora, nie mówiąc o dwunastu za Ebony (kosztuje tyle samo co nowa piątka Canona), to cenowa abstrakcja. Wolimy kupić na wpół połamanego drewniaka, w którym ani jeden standard nie jest sztywny, a kontrola ostrości jest możliwa jedynie w naszych marzeniach, gdzie kaseta rozpada się na kawałki po włożeniu filmy, a obiektyw jest całkowicie pokryty grzybem, byleby tylko oszczędzić kilkaset złotych.
Jeszcze ciężej mi zrozumieć oszczędzanie na materiałach. Jasne, kiedy się danej techniki uczymy, uczyć możemy się, a nawet powinniśmy na materiałach tanich; po co wyrzucać pieniądze, skoro zdjęcia mają jedynie walor ćwiczebny, ewentualnie zostaną zeskanowane i pokazane w internecie. Zupełnie inaczej rzecz ma się w przypadku późniejszej własnej twórczości fotograficznej; poświęcamy mnóstwo czasu i siły na opracowanie koncepcji, potem spędzamy dziesiątki, nieraz setki godzin w ciemni; powstaje zestaw papierów solnych, cyjanotypii, odbitek srebrowych czy na przykład gum. Jesteśmy z siebie dumni, chwalimy się skanami naszych zdjęć albo pokazujemy oryginały na wystawie. Bardzo miło byłoby też sprzedać odbitkę. Wysłać do galerii, niekoniecznie w Polsce, sprzedać kolekcjonerowi. Od razu lub po wielu latach. I tu okazuje się, że mamy problem; że wykonaliśmy zdjęcia na materiałach słabych, nie gwarantujących archiwalności, zmniejszających lub wręcz przekreślających wartość naszej pracy. A najgorsze jest to, że niejednokrotnie problem dostrzegamy wiele miesięcy, czy lat po wykonaniu odbitki; pracując nad zdjęciami nie zastanawialiśmy się nad ich późniejszą sprzedażą, nie zadbaliśmy o dobrą jakość materiałów. A potem…. potem zwykle jest już za późno i w najlepszym razie trzeba wszystko robić od nowa.
Zawsze ‘usprawiedliwiamy’ się ceną dobrych materiałów; bo papier barytowy jest o wiele droższy niż plastikowy zwany prezerwatywą, bo papier czysto bawełniany jest droższy niż na przykład ten wykonany z pulpy i zawierający jedynie niewielką domieszkę bawełny. Odczynniki wysokiej klasy są droższe niż techniczne, a płukanie archiwalne wymaga zużycia dużej ilości wody. I tak dalej, i tak dalej. Myślę jednak, że warto sobie zadać dwa pytania.
Po pierwsze, czy nasza oszczędność jest faktycznie taka duża. Oczywiście, baryt jest droższy od plastiku, a muzealny karton potrafi być i dziesięć i więcej razy droższy od papieru przeznaczonego do nauki. Czy jednak używamy go aż tak wiele, by była to różnica mająca naprawdę duże znaczenie? Przecież zestaw to kilkadziesiąt, czasem kilkanaście odbitek. Nawet jeśli każdy papier będzie o dziesięć złotych droższy, na jednym zestawie oszczędzimy raptem dwieście czy trzysta złotych, a często i mniej. Warto tu przecież pamiętać, że pracując ręcznie nie wykonujemy odbitek w dużych ilościach; ciężko w końcu seryjnie produkować gumy.
Po drugie, czy nasza praca jest rzeczywiście warta aż tak niewiele? Przecież nad każdą wykonaną w ciemni odbitką pracujemy kilka godzin. Każda odbitka historyczna to też konkretna praca, którą przynajmniej mnie żal byłoby zmarnować, Czy parę albo paręnaście godzin naszej pracy jest warte aż tak mało by jej rezultaty powstawały na kiepskim materiale?
Może więc warto wziąć przykład z fotografów zachodnich czy amerykańskich i odżałować te parę dodatkowych złotych na każdą odbitkę i robić je porządnie, w sposób zapewniający najwyższą trwałość i zachowujący ich potencjał galeryjny? Moim zdaniem zdecydowanie tak.