Czasem tak się fajnie składa, że coś nie wychodzi, nie wychodzi i dalej nie chce wyjść, aż nagle klik; i wszystko zaczyna się udawać. Tak jakby to, z czym człowiek się borykał od miesięcy nagle stało się łatwe i oczywiste.
Oczywiście nie ma w tym żadnej łatwości. Problemy, wyzwania i trudności wcale nie zmalały, nie zniknęły i tak naprawdę na pewno jeszcze nie jeden raz dadzą znać o sobie. Po prostu każdy błąd czy potknięcie stanowią lekcję, stawiają pytania i dostarczają na nie odpowiedzi. I w pewnej chwili wszystkie te odpowiedzi składają się w jedną sensowną całość i kolejny etap w nauce zostaje osiągnięty.
Zdaje mi się, że ten właśnie moment nadszedł w mojej pracy nad odtworzeniem historycznych emulsji żelatynowo- srebrowych. Później, o wiele później niż oczekiwałem, ale o wiele wcześniej niż mi wróżono. Trzy kolejne emulsje spisują się dobrze, dają dobry kontrast i czułość. Jednocześnie skończyły się problemy z garbowaniem emulsji, która odłaziła od płyt, a emulsja z dodatkiem garbnika daje się przechowywać (choć nie sprawdziłem jeszcze gdzie jest granica jej przydatności). Co najważniejsze, mimo rozbieżności w samej syntezie czy choćby płukaniu gotowej emulsji na tyle już rozumiem zachodzące w ich trakcie procesy by każdorazowo doprowadzić emulsję do bardzo podobnej formy w każdym podejściu. A przynajmniej uzyskać bardzo podobny obraz i czułość.
Wszystko więc wskazuje, że wielkimi krokami nadchodzi moment, w którym zakończy się testowanie płyt na szkolnym balkonie, a zamiast tego zrobione negatywy zabierzemy ‘w miasto’. Jeszcze dwie udane syntezy i ogłaszamy w TSF projekt Sopot.