Dziś dzień pod znakiem Kanta. I okazało się, że przynajmniej w połowie prawdą jest, że Polska to kraj filozofów, bo Kantem i Nietzchem stoi. Jak udowodnił prof. Sowa przynajmniej część dotycząca Kanta jest prawdziwa. A przy okazji bardzo fajnie wyjaśnił różnicę między sztuką dawną, tradycyjną, a współczesną.
Ale po kolei. Otóż wśród proponowanych przez Kanta pojęć i ich znaczeń znajdujemy dwa dla tematu kluczowe. Piękno i wzniosłość. Ponieważ piękno traktujemy dziś jako coś, co jest passe, może nie tyle nie godne uwagi, co powszednie, niewystarczające, skupmy się na wzniosłości. Podczas, gdy piękno jest kompletne, zamknięte, skupione na sobie, wzniosłość to dążenie do czegoś większego, wykraczanie poza samego siebie. I tu ciśnie się na usta pytanie, czemu spin doktorzy opozycji (jeśli ona w ogóle ma jakowyś albo chociaż wie co ten termin znaczy) nie czytali Kanta, nie przemyśleli tych kwestii i nie odnieśli ich do życia codziennego, polityki. Otóż większość z nas pragnie, by w naszym życiu było więcej niż tylko egzystencja z dnia na dzień, dorastanie, starzenie, śmierć, praca, wychowanie dzieci, wyjazd do Egiptu czy na RODos. Pragniemy SPRAWY, czegoś, dla czego warto żyć, a nawet warto umrzeć (choć w chwili rzeczywistego wyboru większość z nas uzna, że jednak nie warto). Od tysiącleci, tą potrzebę znakomicie zagospodarowuje kościół (a raczej religia, bo nie jest to bynajmniej postępowanie unikalne dla jednego kościoła). W imię wzniosłości przymykamy oko na dwulicowość, ostentacyjne pławienie się w luksusie (a więc jednoczesne pokazywanie, że sami nie wierzą w opowieść o uchu igielnym), a nawet molestowanie seksualne czy obrzydliwą pedofilię. W imię tej. Od kilku lat, do spółki z kościołem z resztą, potrzebę tą znakomicie zagospodarowuje też obecna władza wraz ze swoimi andronami o służbie ojczyźnie, chorobliwym patriotyzmie ocierającym się nazbyt często o niebezpieczną narodowo socjalistyczną mieszankę. Nawet tego z resztą nie skrywa, bo czymże innym była krytyka polityki ciepłej wody w kranie? Wróciliśmy to niebezpiecznych rojeń o przedmurzu chrześcijaństwa, o przywództwie, dumie narodowej itp. To już było i się nie sprawdziło. Wykrwawiło kraj na froncie walki z Turkami (do której inni jakby mniej się kwapili), sprawiło, że byliśmy totalnie nieprzygotowanym chłopcem do bicia w 1939 i mimo bezprzykładnego bohaterstwa żołnierzy nie mogliśmy zrobić absolutnie nic. Tak jest i dziś, gdzie osławione wstawanie z kolan zakończyło się guzem, prezydent robi co może by nie zdradzać większych objawów swego istnienia, a budujący swą politykę na antyunijnej retoryce premier w o wiele większym niż pro unijni poprzednicy podporządkowuje się woli Brukseli (choćby w kwestiach klimatycznych). Tyle, że przeciętny wyborca nie ma możliwości zweryfikowania tego wszystkiego, wiec wystarczy odpowiednia propaganda sukcesu (też już było, ale nie bardzo chcemy pamiętać, a w końcu kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą) by miliony ludzi czuły, że oto ich potrzeba wzniosłości zostaje zaspokojona. A w imię takich wartości to i głodnym przecież chodzić można i myć się w zimnej wodzie.
I tak oto Kant wylądował na samym szczycie listy lektur wakacyjnych, szczególnie, że pięknie też wyjaśnia czemu sztuka współczesna nie może już być po prostu piękna lecz musi (bądź uważa, że musi) coś zmieniać, coś wnosić, na coś wpływać. Teraz pozostaje mi czekać na HeglaJ.