Kilka słów o końcu świata

Tak właściwie, koniec świata to nic nowego. Odkąd skończyłem 18 lat, świat miał się skończyć już z dziesięć razy. Pamiętam, jak w latach dziewięćdziesiątych pracowałem na kolonii, a świat miał się skończyć dokładnie w dniu jej rozpoczęcia. Mówiły o tym wszystkie media, a gdy w pewnej chwili radio zamilkło nawet troszkę się denerwowaliśmy. Przez jakieś pięć minut.
Potem była pluskwa milenijna, potem kolejne szumnie zapowiadane końce świata. Końce świata, których nikt nie brał na poważnie, których nikt nie widział, które minęły zanim się zaczęły. A jednocześnie końce świata, o których mówiły media, o których słyszeli wszyscy. Można by rzec, że do końców świata jesteśmy przyzwyczajeni, przynajmniej psychicznie przygotowani.
Tyle, że gdy nadszedł ten prawdziwy koniec świata, okazało się, że wcale nie jesteśmy. Nie jesteśmy ani przyzwyczajeni, ani przygotowani. Nie do końca potrafimy go nawet dostrzec. Końca świata nikt nie zauważył, nie uprzedziły przed nim media, politycy nie zorganizowali pospolitego ruszenia, nie nakazali budowy arki. Nawet teraz, gdy już nadszedł, gdy koniec świata dzieje się dookoła nas, nawet teraz nie do końca go zauważamy, nie do końca w niego wierzymy. Patrzymy na świat, który tak naprawdę już się skończył, nie istnieje i niedowierzamy, wypieramy ten fakt ze świadomości. Łudzimy się, że za tydzień, za miesiąc czy dwa epidemia minie i wszystko wróci do normy My, którzy być może będziemy mogli powiedzieć, że przeżyliśmy koniec świata. Pierwszy w historii prawdziwy.
Bo czy wierzymy w to czy nie, czy wypieramy tą myśl, boimy się to przyznać, właśnie dzieje się koniec świata. Koniec świata jaki dotąd tworzyliśmy, jaki znamy i w jakim nauczyliśmy się żyć.
Nie, to nie tak, że pewnego dnia nie wstanie słońce. To nie tak, że wody ze stopionych lodowców zaleją świat, a my udusimy się nagle w smogu jak chciałaby pewna Greta. A przynajmniej to nie za naszego życia. Nawet korona wirus nas nie zabije. Umrze jeszcze kilkadziesiąt, może kilkaset tysięcy ludzi, ale to nie zniszczy rodzaju ludzkiego. Wcześniej czy później znajdziemy szczepionkę bądź nabędziemy odporności stadnej albo też wirus utraci swą zabójczość jak działo się tyle razy wcześniej. To będzie zupełnie inny koniec świata. O wiele mniej spektakularny, pozbawiony tego teatralnego dramatyzmu, który tak kochamy w mega produkcjach kina amerykańskiego. Ale dokładnie tak samo jak w książkach czy na filmach nic nie będzie już takie samo.
Właśnie w tej chwili dla większości z nas rozpada się świat jaki znamy. Stosunkowo przecież mało zabójczy wirus obnażył jak bardzo nieadekwatne do potrzeb stworzyliśmy państwa i systemy. Okazuje się, że większość z najbogatszych państw zachodu nie potrafi skutecznie stawić czoła epidemii, ochronić swoich obywateli. Ludzie umierają tysiącami w Stanach, we Włoszech, we Francji i Wielkiej Brytanii. Czy tego chcemy, czy nie, będziemy musieli zmienić sposób w jaki nasze społeczeństwo jest zorganizowane, zmienić rolę jaką odgrywa w nim państwo, koszty które ponosimy i oczekiwania, które mamy. Przede wszystkim jednak, zarówno politycy, jak i obywatele będę musieli dojrzeć, dorosnąć do nowej rzeczywistości. Te państwa, które tego nie dostrzegą, nie wyciągną wniosków, nie zmienią się, osuną się w polityczny i gospodarczy niebyt trzeciego świata.
Właśnie w tej chwili z gospodarki wyparowują miliardy. Nie tylko z gospodarki polskiej, ale w ogóle z gospodarki światowej. W tej chwili jeszcze w miarę się kręci. O zwolnieniach większość z nas bardziej słyszy niż ich doświadcza. Wielu właścicieli nieruchomości nadal ma nadzieję, że mogą nie obniżać czynszu, że najemca się znajdzie. Wielu prowadzących restauracje czy kawiarnie sprzedaje vouchery na kawy, które odbierzemy, jak już będzie normalnie. Tyle, że nie będzie normalnie. I choć dzisiaj w to nie wierzymy, za rok czy dwa wiele z tych nieruchomości trafi na sprzedaż, i to po mocno obniżonych cenach, a większości z tych kawiarenek, restauracji czy sklepów po prostu nie będzie.
Nie, to nie tak, że gospodarka zawali się całkowicie, że wszyscy stracą. Najbogatsi staną się jeszcze bogatsi bo będzie ich stać na kupowanie za bezcen. Powstaną nowe fortuny, większość już istniejących (choć nie wszystkie) pozostanie. Zmieni się jednak sytuacja zwykłego człowieka. Rzeczy, które dziś uważamy za oczywiste staną się luksusami, na które pozwolić sobie będą mogli jedynie nieliczni. A skoro stać na nie będzie nielicznych, staną się jeszcze droższe i bardziej luksusowe. W wielu też wypadkach przewartościujemy nasze życie i potrzeby, z wielu rzeczy zrezygnujemy.
Dotknięte, a raczej zmasakrowane, zostaną całe branże gospodarki. Gastronomia, turystyka to tylko te najbardziej oczywiste. Gwałtownie ubożejące społeczeństwo nie będzie w stanie pozwolić sobie na tak częste podróże, wypoczynek, posiłki poza domem. Tracący pracę ludzie przestaną móc opłacać przedszkola i prywatne szkoły. Kolejne grupy ludzi, i tak już dotknięte kryzysem, będą zmuszane do coraz większych oszczędności, do rezygnowania z wydatków, ograniczania potrzeb. A to nazywa się efekt domina, gdzie zjawisko zatacza coraz szersze kręgi spustoszenia. Oczywiście to wszystko nie wydarzy się od razu. Przez chwilę będziemy się łudzili, że uda nam się zachować status quo, zachować nasze dawne życie. Gdyby epidemia skończyła się nagle, powiedzmy za miesiąc czy dwa i gdyby nagle zniknęły wszystkie ograniczenia, to może nawet przez chwilę wrócilibyśmy do pozornej normalności. Rzucilibyśmy się nadrabiać zaległości, spotykać dawno nie widzianych przyjaciół i znajomych i przez chwilę wszystko wyglądałoby normalnie. Do chwili, kiedy dopadnie nas okrutna rzeczywistość. Mimo wszystko straty byłyby pewnie mniejsze.
Tyle, że tak nie będzie. Epidemia pozostanie z nami przez długie miesiące. Może nie powodując aż takich obostrzeń jak obecnie. Może nawet nie powodując żadnych ograniczeń prawnych. Ale nawet jeśli wolno nam będzie iść do kina, do teatru czy na koncert, wielu z nas trzy razy zastanowi się zanim to zrobi. Najpierw ze strachu przed wirusem, potem z przyzwyczajenia, jeszcze później z oszczędności. Gospodarka to system naczyń połączonych więc w kolejnych miesiącach kryzys rozleje się na kolejne branże, kolejne jej obszary.
Teraz oczywiście możesz zapytać „No i co z tego?”. Przecież kryzys to nic nowego. Mieliśmy potężny w latach dziewięćdziesiątych, po upadku komuny. Było dwadzieścia parę procent bezrobocia i jakoś się otrząsnęliśmy. Potem był dot.com buble, była bańka nieruchomości w 2008. Też się otrząsnęliśmy. Potem żarło tak pięknie. Otrząśniemy się i teraz. No właśnie nie, nie otrząśniemy się. A już na pewno nie tak po prostu. Nie otrząśniemy się, bo czegoś podobnego nikt z nas nie doświadczył. Nawet jeśli założymy, że kryzys lat 90tych był równie głęboki i dotknął nas równie mocno jak to, co właśnie się rozpoczęło, to tu podobieństwa się skończą. Tam żegnaliśmy system, który zbankrutował, zarówno finansowo, jak i moralnie. System, świat, którego nienawidziliśmy i który pragnęliśmy zmienić. Było ciężko ale wtedy wiedzieliśmy, że pragniemy zmiany. Pragniemy innego świata. Nic nie miało zostać takie, jakie było. Wiedzieliśmy, że będzie ciężko ale pragnęliśmy tej zmiany bez względu na koszty. A i tak, po trzydziestu latach od upadku komuny nasze społeczeństwo jest nadal tym kryzysem naznaczone, nadal kształtuje on życie i psychikę tysięcy ludzi.
Przede wszystkim jednak, wtedy kryzys dotknął jedynie części świata i to stosunkowo niewielkiej, dalekiej od dominacji ekonomicznej. Choć tego nie dostrzegaliśmy i niekoniecznie w to wierzymy po latach, od tej bogatszej części świata dostaliśmy mnóstwo wsparcia i przede wszystkim cel, marzenie. Coś, o co warto było walczyć, w co warto było wierzyć.
Dzisiaj ten właśnie świat, o którym marzyliśmy, którego pragnęliśmy i do którego dążyliśmy, bankrutuje, ukazuje całą swoją słabość i pustość. I tak naprawdę nikt z nas nie wie, jak powinien wyglądać nowy świat i do czego powinniśmy dążyć. Czego pragnąć. Wszystko, w co przez lata wierzyliśmy, co wpajaliśmy kolejnym pokoleniom, zostaje zakwestionowane na naszych oczach, zmienia się, choć jeszcze nie do końca wiadomo w co.
Na tym najbardziej namacalnym, dosłownym poziomie dość łatwo przewidzieć, określić zmiany, jakie nadejdą. Zmiany z resztą, których wszyscy się spodziewaliśmy, a w które nie do końca wierzyliśmy. Zmiany, których wprowadzenie od lat tak naprawdę odkładaliśmy. Zmuszone do oszczędzania firmy przyspieszą przemiany, które już dawno się rozpoczęły. Automatyczna kasa w markecie przestanie być czymś wyjątkowym, a stanie się zasadą. To kasjer będzie wyjątkiem. Błyskawicznie rozwiną się sklepy bezobsługowe, a znaczna część handlu przeniesie się do sieci. Tyle tylko, że Internet już od dawna nie jest tą demokratyczną przestrzenią, gdzie mały mógł konkurować na równi z wielkimi. To dziś ciasna przestrzeń, a zaistnienie w niej jest kosztowne i stanie się jeszcze bardziej kosztowne. W rezultacie wzrośnie siła i bogactwo potentatów takich jak Amazon czy bardziej swojskie Allegro, a uwolnione od kosztów utrzymywania większości salonów potęgi handlowe jeszcze bardziej zdominują rynek. Zakwestionowanie zostanie funkcjonowanie galerii handlowych, wiele z których zniknie z rynku. Po początkowym okresie chaosu, błędów i wypaczeń oświata w wielu krajach zrozumie znaczenie Internetu, nauczy się go wykorzystywać i tam już pozostanie. To z kolei zaburzy relacje między ludźmi, nie tylko teraz ale i w przyszłości, całkowicie zmieniając nasze społeczeństwo. To oczywiście nie wszystkie zmiany, a jedynie niewielka ich część. Przykłady tego, co się wydarzy można mnożyć, jednak wszystkie prowadzić będą z grubsza do tego samego. Do świata o wiele bardziej niż dziś internetowego, zautomatyzowanego, bardziej kosztowo efektywnego choć niekoniecznie bardziej przyjaznego, dostępnego. Do świata, w którym wielu pracowników i przedsiębiorców stanie się zwyczajnie zbędnych.
Na głębszym poziomie jednak zajdą zjawiska o wiele bardziej skomplikowane, głębsze i ważniejsze. Dziś stosunkowo zamożne państwa (bo i nasze się do nich zalicza) biorą na siebie dużą część zobowiązań związanych z funkcjonowaniem i rozwojem społeczeństwa. W większości przypadków (przynajmniej w Europie), to one odpowiadają za służbę zdrowia, czy oświatę, ale także za na przykład kulturę. Osobną kwestią jest, czy robią to dobrze, czy mogłyby lepiej, czy zgadzamy się z ich działaniami czy nie. Jednak niezależnie od naszej oceny, znakomita większość kultury dzieje się całkowicie, lub w znacznej części za pieniądze publiczne. Artyści i inne osoby związane z kulturą utrzymują się z grantów i dotacji (a ponieważ granty te w znakomitej większości są rozdysponowywane przez rozmaite fundacje i stowarzyszenia, przy okazji utrzymuje się z nich ogromna rzesza działaczy). Inni utrzymują się dzięki państwowym etatom jako kuratorzy, pracownicy rozmaitych instytucji kultury, wykładowcy, publicyści. Twórcy wykonują najrozmaitsze zlecenia opłacane z publicznych pieniędzy. Od projektowania logotypu województwa pomorskiego po działania fundacji narodowych. Oczywiście, w jednych państwach artystom dzieje się lepiej, w innych gorzej. Jedne na wsparcie dla nich przeznaczają dziś miliardy, inne zaledwie parę milionów. Ale nawet w tych drugich znakomita większość dochodów zawodowych artystów jest w ten czy inny sposób związana z budżetem państwa. Podobnie rzecz ma się z oświatą, jakkolwiek dysfunkcyjna by ona nie była, z opieką zdrowotną, bezpieczeństwem i wieloma, wieloma jeszcze dziedzinami naszego życia. W rezultacie wielu z nas czuje się całkowicie zwolnionych z dbałości o te dziedziny, pozostawiając to innym. Innym, czyli państwu, budżetowi.
Niestety, w chwili obecnej budżety te znajdują się pod ogromną presją. Z jednej strony recesja, a to z nią będziemy się mierzyć, oznacza znaczne obniżenie dochodów płynących z podatków. Mówiąc brutalnie, państwo kiepsko zarabia na bezrobotnych i bankrutach. Z drugiej, to właśnie teraz nasze finansowe oczekiwania wobec państw i związków państw takich, jak UE, dramatycznie rosną. Oczekujemy, że pomogą nam one przetrwać kryzys, że ochronią choć część naszych miejsc pracy, wesprą firmy, utrzymają programy społeczne i stworzą nowe, które ochronią osoby dotknięte kryzysem przed wykluczeniem, przed popadnięciem w biedę. A to wszystko oznacza ogromne wydatki. Wydatki w świecie, który nawet w okresie prosperity nie tylko nie stworzył znaczących rezerw, ale wręcz jeszcze bardziej pogrążył się w długach. Jakby tego wszystkiego było mało, boleśnie zdaliśmy sobie sprawę z niewydolności instytucji państwowych, z niewydolności i niedofinansowania służby zdrowia, oświaty. I słusznie oczekujemy od państwa by problemami tymi pilnie się zajęło. A to oznacza kolejne, niebagatelne wydatki. Ponieważ państwo nie jest czarodziejem, który za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przemieni ołów w złoto, na coś zabraknie pieniędzy, przynajmniej, jeśli nie uda się państwom zwiększyć swoich dochodów, a to wiąże się z jeszcze większym obciążeniem podatkowym i tak zubożałego społeczeństwa.
W przypadku państw demokratycznych, czyli większości społeczeństw zachodnich, spowoduje to konieczność odpowiedzi na kluczowe pytanie o priorytety. Nie o priorytety władz, ale nas, społeczeństwa, nas, obywateli. Będziemy musieli zdecydować jakich wydatków w pierwszej kolejności oczekiwać będziemy od władz. Czy za najważniejsze uznamy usprawnienie służby zdrowia, wsparcie dla ubogich, ochronę miejsc pracy, rozwój kultury czy może wzmocnienie państwowych instytucji. Będziemy musieli zadecydować, z czego jesteśmy gotowi zrezygnować by umożliwić państwu realizację tych celów. Czy dla lepszej służby zdrowia poświęcimy oświatę albo czy dla lepszej oświaty poświęcimy służbę zdrowia. Albo może zgodzimy się, mimo wyrzeczeń, na większe obciążenia? Albo uznamy, że chcemy zrzucić z siebie tą odpowiedzialność i uwierzymy politykom chwalącym się posiadaniem magicznej różdżki i wybierzemy dyktaturę? Tak jak już dzieje się w kilku państwach, choć na szczęście nie w większości.
Niezależnie jednak od tego, jakiego wyboru dokonamy jako społeczeństwo, nie będzie to jedyny wybór i jedyne zobowiązanie. Ponieważ niezależnie od tego, jakie priorytety narzucimy politykom bądź na jak wielkie zmiany w społeczeństwie pozwolimy (z dyktaturą włącznie), żaden cud się nie zdarzy. A to oznacza, że część potrzeb pozostaje niezaspokojona. Po prostu zabraknie na nie środków. Jeśli przykładowo uznamy, że finansowym priorytetem państwa powinna być poprawa opieki zdrowotnej i ochrona miejsc pracy przy jednoczesnym utrzymaniu obecnych obciążeń podatkowych, siłą rzeczy zabraknie pieniędzy na wzmocnienie instytucji państwowych, na oświatę, na kulturę, na budowę dróg i tak dalej. Każdy wybór pozostawi ziejącą dziurę, ponieważ nie będziemy mieli wystarczających środków na wszystkie potrzeby.
I tu pojawi się kolejne wyzwanie. Nastąpi moment, gdy zweryfikowane zostaną nasze deklaracje dotyczące tego, co uważamy za ważne dla nas, a co nie. Oczywiście na takie pytanie niemal każdy z nas bez trudu udzieli odpowiedzi. Rzucimy jakimś komunałem, wymienimy kilka oczywistych priorytetów. Ponarzekamy na rząd, który je zaniedbuje bądź wyrazimy zrozumienie dla sytuacji. W końcu da się zrozumieć, że skoro wcześniej określiliśmy, że władza ma przede wszystkim dbać o ocalenie miejsc pracy i o służbę zdrowia, to OSP musi poczekać na nowszy samochód. Na środki gaśnicze czy na remont siedziby. Tak robimy od dawna. Jednak tym razem takie deklaracje, hasła, nie wystarczą. Tym razem nie będzie to kwestia zakupu nowszego samochodu dla OSP lecz kwestia posiadania przez nią jakiegokolwiek sprawnego samochodu. Kwestia tego, czy ochotnicy będą mieli czym dojechać do pożaru, czy też dom albo stodoła spłoną, zanim dojadą strażacy z najbliższej jednostki straży państwowej. Tym razem wybór nie będzie dotyczył tego, czy jakaś instytucja czy osoba ma się trochę lepiej, czy trochę gorzej. Tym razem, wobec przewidywanej recesji, wobec bezrobocia, które optymistyczne szacunki przewidują na poziomie 15 procent na koniec 2020, wobec ograniczonego budżetu, od naszych decyzji i osobistego zaangażowania zależeć będzie dosłownie byt instytucji i osób. Zależeć będzie dalsze funkcjonowanie wspomnianej już OSP, dalsza działalność instytucji kultury czy artystów, dalsze bezpieczne funkcjonowanie szkół czy sklepów. Bo pieniędzy publicznych po prostu zabraknie.
Niestety, obawiam się, że czeka nas tu brutalne zderzenie z rzeczywistością, i oprócz końca znanej nam gospodarki, końca znanego nam społeczeństwa, nastąpi też koniec naszej dobrzej samooceny. Całkowite zakwestionowanie mitu o cywilizacji i naszych rzeczywistych potrzebach i wartościach, zwycięstwo wartości i potrzeb najprostszych, najbardziej wręcz zwierzęcych. Obawiam się, że okaże się, że wystarczy nam pełna micha i trochę prostej rozrywki, przysłowiowy chleb i igrzyska, choć w niektórych wypadkach ten chleb będzie pokryty szynką parmeńską. I tym razem, wobec ogromnych braków w finansowaniu publicznym, nasze drobne ( i te bardziej poważne) kłamstewka, które opowiadamy bliskim, znajomym, a przede wszystkim samym sobie dla lepszego samopoczucia zostaną brutalnie obnażone. Obnażone, gdy zniknie osiedlowy czy miejski dom kultury, który mogliśmy ocalić, gdybyśmy tylko skorzystali z dodatkowych, płatnych zajęć, które oferuje, pozwalając mu zdobyć środki na dalsze działanie. Obnażone, gdy strażacy nie przyjadą do pożaru bo nie będą mieli czym. Obnażone, bo znakomity pisarz, którego tak bardzo przecież ceniliśmy, nie napisze już kolejnej książki, bo musi zarabiać na chleb układając cegły na budowie. Pisarz, którego mogliśmy przecież uratować, gdybyśmy tylko kupili jego ostatnią książkę zamiast ściągnąć piracki PDF z sieci. Dziś nasz udział, finansowy udział, w przedsięwzięciach kulturalnych i społecznych, jest absolutnie niezbędny by zachować te elementy naszego społeczeństwa, które uważamy za ważne. Absolutnie niezbędne jest nasze jak najbardziej komercyjne, praktyczne zaangażowanie we wszystko, co uważamy za ważne. Dokładnie tak samo jak regularnie angażuje się starowinka, co tydzień niosąca poważny fragment swej renty ojcu Rydzykowi. Nie wystarczy udostępnić informacji o nowej książce danego autora na facebooku, lecz trzeba ją kupić. Nie wystarczy powiedzieć, że oświata powinna to czy tamto, lecz trzeba będzie podnieść składki na komitet rodzicielski i opłacać je regularnie. Brak tego zaangażowania obnaży ogromne kłamstwo, ogromną nieuczciwość jaka przepełnia nasze życie. Zostanie obnażony przez upadające teatry, plajtujące restauracje, bankrutujące wydawnictwa, działające jedynie w szkieletowym zakresie szkoły, twórców czy sportowców zmieniających zawód. Będzie to świadectwo, któremu ciężko będzie zaprzeczyć, które pozostawi nas nagimi. I nagości tej, tego upokorzenia nie ukryją zrzutki na sie pomaga i inne doraźne listki figowe.
Czy więc jest to faktycznie koniec świata? Tak. Jest to koniec świata jaki znamy. Jest to koniec znanej nam ekonomii, organizacji państwa i społeczeństwa, ale także koniec dobrego samopoczucia, wiary w cywilizację zachodu, wiary w nasze wartości, przekonania, że czymś różnimy się od naszych prymitywnych przodków. Za kilka lat obudzimy się nie tylko ubożsi, i to znacznie, nie tylko jeszcze bardziej odizolowani od innych i aspołeczni, ale przede wszyskim obudzimy się upokorzeni świadomością własnego prostactwa, własnego braku potrzeb, którymi od tak dawna się chwalimy. Obudzimy się upokorzeni faktem, że nie będziemy już mogli zaprzeczyć, że tak naprawdę potrzebujemy buły z popularnego fastfooda i nagrań disco polo, igrzysk na boisku piłkarskim i książek autorstwa p. Lipińskiej. Ale nie potrzebujemy tych wszystkich rzeczy, które czynią nas cywilizowanymi, że Churchill nie miał racji pytając o co w takim razie mamy walczyć, skoro nie o własną kulturę. A odarcie nas z tego mitu, przekonania i poczucia wyższości to swego rodzaju koniec świata, moment, w którym dominacja tak zwanego zachodu nad światem po prostu się skończy.
Jednak na upokorzeniu i na ubóstwie się nie skończy. Ponieważ sprawią one, że zweryfikowana zostanie także przydatność społeczna wielu ludzi. Ze całe rzesze okażą się zupełnie niepotrzebne, a to jeszcze gorsze niż samo zubożenie. Już dziś nie brak ludzi, którzy nie czują się wcale potrzebni społeczeństwo, w tym artystów czy nauczycieli. Jednak ich rzesze znacząco się powiększą. Okaże się, że całe rzesze ludzi będą musiały stawić czoła świadomości że wcale nie są potrzebni, że to, czemu poświęcili niejednokrotnie całe swoje życie w poczuciu czynienia dobra, jest tak naprawdę zbędne, pozbawione wartości, a cała ich praca i egzystencja nie miały sensu. Bo jak inaczej ma się poczuć strażak ochotnik, który nie może dojechać do pożaru, bo nie był wystarczająco ważny by ktoś kupił paliwo do jego samochodu lub opłacił jego naprawę. Jak ma się poczuć pisarz, którego książka sprzedała się w tak małym nakładzie, że nie starczyło nawet na zaliczkę? Jak ma się poczuć kompozytor, którego partytury wszyscy chwalą, ale nikt nie chce zapłacić z wykonanie jego kompozycji. Jak ma się poczuć malarz, czy fotograf, którego prace wszyscy podziwiają lecz nikt ich nie kupuje, a on sam musi popychać wózki w markecie by przeżyć?
Czym zatem będzie nasze zubożałe, upokorzone i odarte z własnego zadufania społeczeństwo za kilka lat? I co? Czym będzie różnić się od poprzednich społeczeństw upadłych pogrążonych w rozpatrywaniu własnej, minionej wielkości?