Kino, a przede wszystkim telewizja już dawno przyzwyczaiły nas do produkcji o niczym, istniejących tylko dla jednego, często jakże widowiskowego elementu. Słoneczny Patrol istniejący tylko po to, by pokazać falujący biust Pameli i klatę Davida (też częstokroć falującą), Lara Croft z piękną Angeliną i wiele, wiele innych. Gdy jednak na warsztat trafia jeden z dramatów Szekspira, spodziewamy się czegoś więcej. Szczególnie, gdy chodzi o Macbeth’a, jeden z największych, najwspanialszych dramatów wszech czasów. Spodziewamy się głębi psychologicznej, przemiany człowieka prawego, choć nie dość silnego by oprzeć się pokusom i naciskom żony, czy wreszcie owych nacisków i manipulacji. Oczekujemy wspaniałej przemiany w łotra, złoczyńcę, genialnej sceny uczty, gdzie Macbeth widzi ducha, szaleństwa jego żony i wielu wielu innych cudowności. Oczekujemy aktorskich fajerwerków, zastanawiamy się, czy gra będzie ascetyczna, oszczędna, czy pełna energii, rozbuchana, zastanawiamy się, jak kolejna obsada i reżyser zmierzą się z arcydziełem, jakie jeszcze pokłady głębi odkryją.
Tymczasem w filmie Justine Kurzela nie znajdziemy z tego nic. Jego Macbeth jest…. całkowicie wolny od Macbeth’a, wykastrowany w sposób perfekcyjny. Dostajemy cudowną zdjęciówkę (sama w sobie uzasadnia zakup biletu), świetną muzykę i sprawny montaż, ale Macbeth’a tu nie ma. Brak jakiegokolwiek psychologicznego rozwoju osoby, rozterek, szaleństwa. Brak wszystkiego poza rozbudowaną batalistyką i przystojnym, aczkolwiek całkowicie płaskim, dwuwymiarowym bohaterem granym z wdziękiem, który sprawia, że zatęskniłem za Żebrowskim.